Towarzysz Jacek
Dwóch Przyjaciół w życiu miałem. Za młodu Władka – „Adzika” i w kwiecie wieku Jacka – „Towarzysza”. Władka żegnałem pięć lat temu, Jacek zmarł teraz, 21 marca 2019 roku. Byli o rok młodsi ode mnie.
Nigdy się nie spotkali, choć być może nie raz otarli się o siebie. Okazją ku temu mógłby być chociażby sopocki klub Non-Stop, gdzie pod koniec lat 60-tych ubiegłego wieku grywały najsławniejsze polskie grupy beatowe, z Czerwonymi Gitarami i Niebiesko-Czarnymi na czele. Tam to balowaliśmy z Władkiem, przybywając do tej mekki „mocnego uderzenia” wierzchem, na motorze marki SHL.
W tym samym czasie, także w Sopocie, rozpoczynał studia na „handlu zagranicznym” przybyły z Wielkopolski Jacek. Mimo że obcy, szybko zdobył sobie miano Króla Sopotu o ksywie „Diabeł”. Jak diabeł bowiem wyglądał, zarośnięty, z długimi do pół pleców czarnymi jak smoła włosami. Elokwentny i odważny diabelską ci on też duszę miał, z nader rozrywkowym charakterem i poglądami tak antykomunistycznymi, że do dziś na ich wspomnienie najstarsi ubecy dostają gęsiej skórki. W tamtych czasach nie mogło to się skończyć dobrze. Po kolejnych zatrzymaniach oraz za udział w zamieszkach w Grudniu 1970 roku, Jacek wyleciał z uczelni i z wilczym biletem musiał opuścić Trójmiasto.
Nie ta uczelnia, to inna. Tym razem germanistyka na poznańskim Uni, o mały włos nie zwieńczona dyplomem. Zawiniła dziewczyna, Francuzka, a „pomogła” esbecka inwigilacja. W roku 1976 Jacek wyjechał turystycznie do Francji i już do kraju nie wrócił. Na stałe osiadł jednak w Niemczech, w Augsburgu, gdzie otrzymał azyl polityczny.
To właśnie w Niemczech los połączył mnie z Jackiem na prawie 40 lat. U podstaw leżały moje poglądy wyrosłe z solidarnościowego zrywu. Krótko ujmując, antykomunizm połączony z wrażliwością na ludzką krzywdę. W tej sytuacji idealnym miejscem do politycznej działalności wydała mi się emigracyjna Polska Partia Socjalistyczna, a tam, jakby umówiony, czekał już na mnie Jacek, z identycznym postrzeganiem świata.
Przypadliśmy sobie do gustu i „wespółzespół” zrobiliśmy – jakby to dzisiaj określono – oszałamiające kariery. Były to lata stanu wojennego. Razem wspieraliśmy Polski Rząd na Uchodźstwie, zakładaliśmy niepodległościowe organizacje, pisaliśmy petycje, publikowaliśmy, uczestniczyliśmy w dziesiątkach spotkań, występowaliśmy przed mikrofonami Radia Wolna Europa… W pewnym okresie „na Zamku” w Londynie, gdzie rezydował prezydent i polski rząd na uchodźstwie, czuliśmy się jak u siebie w domu, a do grona naszych znajomych należały czołowe postacie emigracji powojennej. Jedną z nich była legenda PPS, mieszkająca w Londynie Lidia Ciołkoszowa. To ona przekonała nas, że słowa „towarzysz” nie należy się wstydzić. Od tego czasu, nawet prywatnie – ku powszechnej uciesze – zwracaliśmy się do siebie per „towarzyszu”. Mieliśmy jeszcze trochę planów. Główny to wspólna książka. Już jej nie napiszemy.
Jacek posiadał ogromną wiedzę na temat polskiej emigracji. Zmarł zanim dokończył pisać kolejny artykuł do „Mojego Miasta”, tym razem o kulisach polskiego Londynu. Spoczął w pobliżu swojej posiadłości w Normandii, niedaleko piramidy, którą wzniósł osobiście w ogrodzie dla nieżyjącej od kilku lat ukochanej kotki „Minou”. Towarzysz Jacek, obok ludzi, kochał też koty, te ostatnie może nawet bardziej.
Do zobaczenia, Towarzyszu!
Bogdan Żurek