Złoty Władek
Było sobotnie popołudnie 9 września 1972 roku. Od dwóch tygodni trwały w Monachium XX Letnie Igrzyska Olimpijskie. Na „Olympiastadion” dobiegały końca konkurencje lekkoatletyczne.
Po godzinie szesnastej rozpoczął się finał konkursu pchnięcia kulą. Kilka minut później do koła wszedł zawodnik z numerem 724, reprezentujący Polskę Władysław Komar. Fantastyczny rzut i na tablicy pojawił się wynik 21 m i 18 cm, który był nie tylko nowym rekordem olimpijskim, ale i psychicznie znokautował rywali, zmuszając ich do pogoni i kontrataku na pozycję Polaka. Żadnemu z wielkich rywali nie udało się pchnąć kuli dalej i złoty medal dla Komara stał się faktem. Zwycięstwo Polaka było jedną z większych sensacji konkurencji lekkoatletycznych. Od 36 lat amerykańscy kulomioci nie dawali swoim rywalom żadnych szans, zdobywając na każdej Olimpiadzie zarówno złoty, jak i srebrny medal. Podczas ceremonii dekoracji, kiedy reprezentacyjna orkiestra Bundeswehry wykonywała Mazurek Dąbrowskiego, po twarzy naszego zawodnika, tego olbrzymiego faceta, spłynęły łzy. Jak to było możliwe, że ten najbardziej kontrowersyjny sportowiec PRL-u, szlacheckiego pochodzenia olbrzym, awanturnik i kobieciarz, 27-krotnie zawieszany przez Polski Związek Lekkiej Atletyki za niesportowe zachowania – został mistrzem olimpijskim?
Psychologiczne przedbiegi
Władysław Komar doskonale zdawał sobie sprawę, że mimo ciężko przepracowanego okresu przygotowań i osiągnięcia naprawdę wysokiej formy, jego wyniki życiowe były gorsze od najlepszych osiągnięć konkurentów i, obiektywnie rzecz biorąc, ma niewielkie szanse na olimpijskie zwycięstwo. Postanowił więc pokonać swoich przeciwników sposobem. Pierwszym założeniem olimpijskiej taktyki Komara było osiągnięcie najlepszego wyniku już w pierwszej kolejce pchnięcia kulą. W tym celu wymyślił trening „jednego rzutu”. Przychodził na trening, przeprowadzał rozgrzewkę, wykonywał tylko jeden rzut, ubierał się i wracał do domu. Kolejnym elementem planu Komara było postraszenie przeciwników własnymi możliwościami. Na rozgrzewkę tuż przed olimpijskim finałem przyniósł ze sobą lżejszą kulę, pomalowaną tak jak pozostałe. Kiedy przyszła jego kolei, pchnął ową kulę w okolice rekordu świata. Zabieg okazał się skuteczny, na rywali padł blady strach. Rankiem następnego dnia świeżo upieczony mistrz olimpijski ujrzał w swoim pokoju ówczesnego prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego Włodzimierza Reczka, który przyniósł mu do łóżka śniadanie. Widząc zdziwienie mistrza powiedział: „Cóż to, zapomniał pan o naszej umowie? Przyrzekłem przecież, że jeśli będzie złoty medal, to ja pana zaniosę na śniadanie. Ponieważ i tak bym pana nie udźwignął, więc chociaż w części chciałem się zrehabilitować. Muszę przyznać, że w pański medal zupełnie nie wierzyłem”.
„Enfant terrible”
To po francusku „okropne dziecko”. Jest to związek frazeologiczny oznaczający osobę niedyskretną, nietaktowną, łamiącą wszelkie reguły. Tym mianem określił Komara dziennikarz francuskiej gazety sportowej „L’Equipe”, który napisał o złotym medaliście: „U niego subtelność idzie przed siłą… Nazywają go enfant terrible, bowiem nie jest konformistyczny, sprawiał władzom sportowym wiele kłopotów. Imponuje ogromną posturą, dobrocią, która bije z jego twarzy, ciekawymi oczami, które są zawsze jakby trochę zdziwione, piękną brodą, którą przypomina średniowiecznego dygnitarza”. Ten wysoki potężnie zbudowany mężczyzna miał rzeczywiście sylwetkę godną „fidiaszowego dłuta”. Do tego dochodziła ciekawa świata twarz z zawadiackim spojrzeniem i szelmowskim uśmiechem. Kobiety za nim szalały, a on korzystał z tego bez reszty. Romansował ze sportsmenkami, spotykał się z aktorkami, podrywał studentki. Czerpał z życia pełnymi garściami, nie dbając ani o jego stronę materialną, ani o to, że na temat jego „podbojów” huczało nie tylko w Warszawie, ale praktycznie w całej Polsce. Konsekwencją owych podbojów był rozpad małżeństwa z Małgorzatą Spychalską, córką Marszałka Polski, jednego z ważniejszych peerelowskich dygnitarzy. Po rozwodzie dosięgnęła go karząca ręka teścia, na trzy lata stracił paszport, co dla sportowca światowego formatu oznaczało koniec kariery i ogromne problemy finansowe. Z tego to powodu nie pojechał na Olimpiadę do Montrealu, a miał ogromne szanse na zdobycie co najmniej brązowego medalu.
Nowe wyzwanie
Zawsze obracał się wśród aktorskiej śmietanki PRL-u i w trudnej życiowej chwili, to właśnie ci ludzie wyciągnęli do niego pomocną dłoń. Pierwszym był znany satyryk Tadeusz Drozda, który zaproponował Komarowi występy na scenie kabaretowej. Był naturalnym talentem i szybko zdobył sympatię publiczności. Szansa na nowe życie zmobilizowała go do ciężkiej pracy i nauki nowego zawodu. Wielką rolę w poznaniu przez niego tajników aktorstwa odegrał Krzysztof Jasiński – dyrektor Teatru „Stu” w Krakowie. Zaproponował Komarowi główną rolę w spektaklu „Król Ubu” i poświęcił wiele miesięcy na indywidualną pracę z Władkiem. Kolejna propozycja, jaką otrzymał Komar, była bez wątpienia kosmiczna. Pewnego dnia usłyszał w słuchawce telefonu: „Dzień dobry, chcielibyśmy zaprosić pana na zdjęcia próbne filmu «Piraci» do Paryża. Roman Polański chce pana sprawdzić”. Władek, przekonany, że to Drozda „robi sobie z niego jaja”, odpowiedział właściwym sobie humorem: „Dziękuję bardzo, ale oczekuję właśnie na telefon od Spielberga” i odłożył słuchawkę. Dopiero kolejny telefon przekonał go, że to nie żart i rzeczywiście zagrał w filmie Polańskiego. Jakiś czas później w pewien mroźny grudniowy dzień, tuż przed wigilią Bożego Narodzenia, znalazł się wraz z Romanem Polańskim na działce operatora Witolda Sobocińskiego położonej nad Narwią. Polański, patrząc na rzekę, rzucił od niechcenia: „Och, gdyby tu byli moi polscy kaskaderzy, przepłynęliby tę rzekę wszerz i z powrotem”. Komar natychmiast rozebrał się, wskoczył do lodowatej wody i przepłynął Narew tam i z powrotem. Taki był właśnie prawdziwy Władysław Komar.
Tragiczny wypadek
Było to 17 sierpnia 1998 roku. Około godziny 18.00 pomiędzy miejscowościami Brzozowo i Przybiernów, w powiecie goleniowskim, doszło do czołowego zderzenia Forda Scorpio i Renault 25. Fordem podróżowali dwaj mistrzowie olimpijscy Władysław Komar i Tadeusz Ślusarski, a Renault reprezentant Polski w biegu na 400 metrów Jarosław Marzec. Tragiczny wypadek brutalnie przerwał życie trzech wspaniałych sportowców. W miejscu tragedii ustawiono pomnik pamięci ofiar wypadku.
W sierpniu 1988 roku miałem przyjemność osobiście poznać Władysława Komara i spędzić z nim kilka godzin. Mogę w pełni potwierdzić prawdziwość słów Bohdana Łazuki wypowiedzianych o wielkim sportowcu: „Władek miał tyle serca, ile ważył. Mimo ogromnej postury był delikatny, z wrażliwością dziecka”.
Marek Prorok